O muzyce:
Jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do tego albumu - może dlatego, że panuje na nim dość przygnębiająca atmosfera takiej sobie psychodelii. Jest to jedna z tych płyt, które mogą sobie cicho grać i ma się wówczas wrażenie, że cały czas leci to samo. Do rzeczy. Na płytę składa się siedem utworów, z których tylko jeden skomponował odchodzący (a właściwie wykopywany) wówczas z zespołu Syd Barrett. Całość zdominowana jest przez psychodeliczne wariacje muzyczne bez większego pomysłu. Taki poukładany i przyczesany bałagan. Idąc jednak szlakiem poszukiwań, Floydzi dobajerzyli materiał dość interesującymi efektami, głównie instrumentalnymi, ale także odgłosami przyrody, co jak na rok wydania płyty (1968) jest godne odnotowania. Bardzo sympatyczny jest utworek zamieszczony w samym środku - "Corporal Clegg", krótka opowieść o kapralu z drewnianą nogą - mógłby on przyozdobić wcześniejszy album Pink Floyd. Jednak ocena całokształtu, nawet pomimo genialnie dowcipnego utworu "Corporal Clegg", to co najwyżej trója.
Materiał z tego albumu jest chyba lubiany przez miłośników Pink Floyd, bowiem sporo lewych wydawnictw (szczególnie koncertowych) zawiera niemal zawsze coś z niego. A skoro tak, to ocena o jeden w górę.
O dźwięku:
Postęp w stosunku do wcześniej opisanego albumu "The Piper..." jest praktycznie żaden, stąd ocena taka jak poprzednio.